wtorek, 3 kwietnia 2012

Indie vol. 2 - Sonagiri, Orchia

Kolejna odsłona, coraz dalej na południe, coraz cieplej i co najważniejsze już cały czas w słońcu :)



Podczas podróży do Sonagiri zatrzymaliśmy się w Gwalior. Znajduje się tu niesamowity fort, którego jednak nie zwiedziliśmy. Podczas całej podróży musieliśmy wybierać na czym nam bardziej zależy. Biorąc zatem pod uwagę, iż dopiero co zwiedzaliśmy ogromną fortecę, postanowiliśmy ominąć tą twierdzę i podążyć do kolejnego miejsca na mapie. Tego też dnia zaczynały dawać się we znaki pierwsze objawy aklimatyzacji. Reszta towarzyszy uznała, że powodem może być zażywanie leku przeciwmalarycznego i zrezygnowała z niego aż do czasu gdy znajdziemy się w strefie. Ja oprócz uczucia głody nie odczuwałem żadnych niepożądanych efektów, więc pozostałem przy jednej pastylce dziennie. Do Sonagiri dotarliśmy w nocy, przeczekaliśmy w samochodzie do godzin porannych i wybraliśmy się na zwiedzanie. 


Na wstępie warto zaznaczyć, iż nie można bezwarunkowo ufać temu co zostało napisane w przewodniku, bądź szufladkować wartość danego miejsca na podstawie obszerności jego opisu. Można się srogo rozczarować, lub bardzo pozytywnie zaskoczyć. Porównując Wyspę Elefantę, której poświecono cały rozdział z Sonagiri, o której opowieść zawiera się w dwóch zdaniach, po obejrzeniu obu dochodzi się do wniosku, że... albo autor nigdy tam nie był, albo ma problemu z pamięcią, bądź na podstawie jego subiektywnych doznań postanowił zlekceważyć to miejsce. Po krótku: Elefanta to wyspa na której znajduje się parę jaskiń. W dwóch z nich można zobaczyć coś więcej niż w pozostałych gdzie zostały jeden monument o wzroście metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Dwie ciekawsze groty zostały drążone z kunsztem i nie można zaprzeczyć, iż twórcom nie zabrakło znajomości rzemiosła. Wewnątrz oczom ukazują się rzeźbione filary i między innymi posąg Shivy. Ale o tym miejscu na którym tak niesamowici się zawiedliśmy będzie jeszcze mowa. Teraz Sonagiri i to co napisano na jego temat w przewodniku: "Po drodze do Gwalijaru biegnącej na południe od Datii, warto zatrzymać się w Sonagiri, centrum pielgrzymkowym dźinistów digambara. Znajduje się tu zespół białych świątyń i grobowców stojących przy drodze na szczyt wzgórza."

Bardziej szczegółowo rzecz ujmując jest to wielki kompleks 77 świątyń. Każda inna, inaczej zdobiona (owszem podobieństwa się zdarzają). Jeszcze przez długie dni byliśmy w szoku po tym co zobaczyliśmy, a będąc tam, nie mogliśmy przestać robić zdjęć. Spędziliśmy tam około 4 godzin. Natomiast przechadzka po Elefancie zajęła nam jakieś 20 min (nie liczę kupowania - przepłacania za pamiątki - mnie to nie spotkało). Gdyby nie to, że Sonagiri było po prostu po drodze, w ogóle byśmy tam nie zawitali i przeoczyli ten wspaniały zakątek.  


Wyznawców odłamu dźinizmu, któremu poświęcone są owe świątynie, powszechnie się obecnie w Indiach nie spotyka. Lecz przechadzając się traktem wzdłuż świątyń, paru z nich nas minęło. Od samego początku wyciągnęliśmy aparaty i nie wiedzieliśmy wręcz na czym zawiesić oko. Momentami wręcz przeklinałem, iż jest tego tutaj aż tyle, gdyż nieraz ciężko było o czysty kadr. Nasz przewodnik (opiekun miejsca), z początku był zadowolony, że tak nas to interesuje i nie możemy oderwać oczu od wizjerów, lecz z biegiem czasu, po jakiejś półtorej godzince, także zaczęło go to nużyć. W sumie nic dziwnego gdyż w miedzy czasie mógłby już oprowadzić inne grupy zwiedzających. W pewnej chwili miarka się przebrała. Zdążył wrócić po kolejną grupę, oprowadzić ja i wrócić po nas. My w między czasie pokonaliśmy może z 200 metrów.
Podczas zwiedzania dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika na czym polega rytuał zdobienia swastykami. W całym kompleksie znajduje się świątynia zamalowana swastykami. Swastyki zostawiają tu także pielgrzymi lecz tylko w jednym monumencie. W zależności od potrzeby są one lewo lub prawoskrętne. Lewoskrętne swastyki rysują ci którzy przybywają tu z modlitwa proszącą o spełnienie się ich marzenia np. proszą o dziecko, o plony. Prawoskrętne malują ci sami pielgrzymi, lecz gdy przybywają tu po raz drugi. Zostawiają je w formie dziękczynienia gdy ich marzenie się spełni. Nie ma co przeciągać... zdjęcia...
















































Po przejściu całej trasy postanowiliśmy odwiedzić wyznawców dźinizmu digambara. Robienie im zdjęć jest zabronione, zatem tylko przekaz ustny. Cały ich dorobek to księga, słomiana mata, miotła i ewentualnie kawałek drzewca do podpory. Tutaj zostałem pobłogosławiony. Pobłogosławiony ową zakurzoną miotłą. Po prostu zgarnąłem miotła od nagiego kolesia w łeb. Do tej pory nie wiem czy uznawać to za powód do dumy, ciekawe czy traumatyczne przeżycie. 

Zaraz po zwiedzeniu Sonagiri, na tapetę pada Orchia. O tym miejscu Adam nieźle się naopowiadał. Od czasu pierwszych rozmów wspominał o tym miejscu mówiąc, że chciałby do niego wrócić. Był tu bowiem przed laty gdy zwiedzał samą północną część Indii. Bardzo zachwalał to miejsce i jak się okazało słusznie. 
Podczas każdej podróży do kolejnego miejsca naszej wyprawy obcowało się z niesamowitym ubóstwem i migracją rodzin w poszukiwaniu lepszego miejsca. Przejechawszy Indie z góry do dołu i z powrotem muszę przyznać, że ciężko jest znaleźć te lepsze miejsca. Owszem są takie, lecz niedostępne dla większości populacji Indii. Jadąc odcinkiem z Delhi choćby właśnie do Orchii (kilkaset kilometrów) poruszaliśmy się cały czas "terenem zabudowanym". Był on zabudowany w wiaty pod którymi mieszkały całe rodziny, bądź tylko w jakiś sposób odgrodzony kawałek ziemi, na którym znajdował się koc, parę tobołków i jedzenie. Widok ten towarzyszył nam praktycznie każdego dnia.





Orchia to średniowieczne miasto pałaców. Oprócz nich znajdują się tu także budowle świątynne wzniesione przez buddystów. Wzniesione lecz niewykończone i mimo ich przeznaczenia, nie spełniały one swojej roli. Jedna z największych stoi w centrum miasta, monumentalnie wznosząc się ponad innymi budowlami. Z niej także rozciąga się niesamowita panorama na wielki kompleks pałacowy Orchii. 
Jak zawsze, zaraz po przyjeździe, pierwsze co robimy to  szukamy noclegu, poszło dość szybko. Korzystając jeszcze z słonecznego popołudnia wybieramy się w spacer po mieście. Także tutaj na większą skalę mieliśmy do czynienia z Braminami i soczystą kolorystyką Indii :)

KOLOR - to coś czego w Indiach nie brakuje nigdzie, w największym ubóstwie, największym bogactwie, na ulicy i w pałacach, w świątyniach i na targu i urzeka na każdym kroku. 



Robienie zdjęć Indusom, czy to Braminom, czy po prostu spotkanym kobietom na ulicy zazwyczaj wiąże się z opłatą. Czasem można spotkać rzemieślnika, któremu obiektyw nie przeszkadza i nie widzi w nim sposobu na zarobienie pieniędzy, lecz pozuje z czystej uprzejmości. Jest to jednak dość rzadki przypadek.
Oczywiście w przypadku pana poniżej bez ten Rupies się nie obyło. 







Wspomniana świątynia buddyjska...
będzie jeszcze parę kadrów później. 




Daleko tego wieczora nie krążyliśmy. głównymi ulicami, przez targowisko skierowaliśmy się od razu w kierunku rzeki, które w swoisty sposób było tętniącym życiem miejscem. 
Przez most każdego dnia przeprawiają się setki osób, całych rodzin, znoszące drewno z pobliskich lasów.







Oczywiście rzeka spełnia także wszelkiego rodzaju funkcje sanitarne. To tak jakby się ktoś zastanawiał w jaki sposób roznoszą się tam choroby i czemu łykałem dropsy na Malarię, nie będąc jeszcze nawet w strefie jej występowania. 




Wyjściowe lakierki na imprezę do kultowego szelesta :]






W oddali, skąpane w słońcu pałace i buddyjskie świątynie.  





Bramini dorabiają pozując do zdjęć, robią to z chęcią i efekty też są ciekawe. Pewnie mógłbym go sfotografować inaczej, ale to właśnie jeden z tych kontrastów Indii, gdy pozując do zdjęć staruszek trzyma papierosa w ustach. Mimo tego nie udało mu się wymusić kolejnych 10 rupków, a co najwyżej nieco zirytować. 








W Orchii można także spotkać mnóstwo turystów, którzy tak jak my postanowili delektować się niesamowitym spokojem tej krainy. Miejsce to uspokaja na każdym kroku, nawet gdy jakiś pomarańczowy podniesie Ci ciśnienie, wystarczy obrócić się w drugą stronę i już błogość wraca do Ciebie. Swoją drogą było to pierwsze miejsce na naszej trasie, w którym nie dało się odczuć nachalności Indusów. Oni akceptowali obecność turystów w iście zachodnim stylu. 










 Stołówka :D



Niby nic w sobie nie ma, ale gdy zobaczyłem te światło, ten kadr, od razu skojarzyło mi się z Minas Morgul i musiałem go ustrzelić. 



Po "Minas Morgul" obraliśmy kurs na łóżko. Tutaj też nie obyło się bez przejść, gdyż po dotarciu do miejsca noclegu okazało się, iż nasz pokój nie jest jednak zwolniony. W zamian za to w tej samej cenie oferują nam nocleg w lepszych warunkach. Indusi tak mają, łapią 4 sroki za jeden ogon. 

Z samego rana wychodząc z hotelu już mieliśmy aparaty zawieszone na szyi wiedząc co nas czeka tego dnia. Był to bardzo owocny dzień :)



Kadry z i buddyjskiej świątyni.














Pałac w Orchii. Obecnie jego część stanowi rządowy hotel.


























Obszar kompleksu pałacowego rozciąga się na bardzo dużym obszarze. Cała reszta (za wyjątkiem pałacu) jest w opłakanym stanie. Kierując się za pozostałościami budowli można dotrzeć aż do rzeki. Potem podążaliśmy nią aż do odwiedzonego mostu poprzedniego dnia. W tym także dniu widać było pierwsze oznaki aklimatyzacji u Forka i spadek formy., który chyba wszystkim lekko dał się we znaki.




Zaczekaliśmy na zachód słońca, zaczailiśmy się w odpowiednich miejscach, uzbroiłem się w filtry i zaczęliśmy strzelać. Oglądając potem kadry na wyświetlaczu, czułem wielką radość z wspaniale i owocnie zakończonego dnia. 






CDN!!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz