piątek, 23 marca 2012

INDIE vol. 1 - Delhi, Agra, Fatehpur Sikri

I wreszcie mamy... Zdjęcia z Indii... Trochę to trwało, pewnie większość nie pamięta już, że tam w ogóle pojechałem. Miałem nieco inne plany związane z publikacją zdjęć, lecz nie zawsze wszystko idzie po myśli autora. Na chwilę obecną jest to jedyne miejsce, w którym mogę się wystawić, więc zamierzam je dobrze wykorzystać. Pewnie do wielu rzeczy będziecie mogli się przyczepić... i powiem wam, że nie jesteście sami. Gdy oglądam je z każdym następnym razem sam dostrzegam co mi umknęło i gdy wracam myślami do tamtych dni uzmysławiam sobie na ile niesamowitych kadrów w ogóle nie zwróciłem uwagi. Mam nadzieję, iż uda mi się to naprawić z kolejną wyprawą, gdyż takową mam już w planie. Z góry uprzedzam, że chcę wam zaserwować serial. Moda na sukces to to nie będzie, ale jeden sezon na pewno. 


















Pominę wam opowieści jak to było fajnie słuchać znajomych, którzy tam już byli, zainspirowali, ile to planowani, kombinowania, czytania przewodników (cały jeden choć nie do końca - najpierw przeczytałem o tej części Indii w której podróżować będziemy, a skończyć nie zdążyłem bo już byłem w samolocie do Indii), kupowania sprzętu foto i doposażania, jakie wyobrażenia snułem przed wyjazdem. O szczepieniach, wizach, ważeniu plecaka i kupowania wieszaka - w końcu nie wziąłem, za duża waga i przestrzeń.

Nie będę wam tego opisywał teraz nie dlatego że nie chcę was zanudzić (w końcu moglibyście się utożsamić ze mną i poczuć ten ból jak ja - że musiałem tam jechać :P ). Po prostu pewnie jeszcze nie raz wyrywkowo będę poruszał ten temat


Zacznę więc od początku naszej podróży (duchowo i emocjonalnie rozpoczęła się już 11 Listopada 2010r. na herbatce w Pożegnaniu z Afryką z moimi towarzyszami - a właściwie to chyba z miesiąc wcześniej gdy Adam do mnie zadzwonił po raz pierwszy z tą niesamowitą nowiną),  2 stycznia, godzina 5:00 pobudka. umyć ząbki, gacie na tyłek, sprawdzić sprzęt... "o czym to ja zapomniałem... mam nadzieję że w Indiach będą mieli, obym tylko aparatu nie zapomniał"; odzienie wierzchnie i na dworzec PKP pod miejsce odjazdu Riviery do Warszawy. Tam spotkanie z Przemkiem i Marcinem, który swoją drogą dobiegł na styk. Wszyscy są, no to śpimy w drodze do Stolycy, 

Dojeżdżamy koło godziny 11 , kolejny etap podróży za nami, coraz bliżej celu. Spotkanie z Adamem... no to co?? no to kawka (czytaj herbata ----> bez ciacha się nie obejdzie). Jeszcze parę spraw do załatwienia na mieście, dokupić dekielki, bateryjki, filterki i pierdelki i dzień się kończy. Złote tarasiki (czy tam złote góry jak kto woli), widzenie z Adamem na kolejnej kawie, i czas do hotelu przespać się przed porannym lotem.

Podjeżdżamy pod główne wejście do hotelu "nowy Terminal na Okęciu".  Dobytek na najbliższy miesiąc na wózki i jedziemy przez terminal w jedną i drugą w poszukiwaniu legowiska.
Poszukiwania doprowadzają nas do starego terminala, jeszcze tylko wgramolić się po schodach i wymarzone krzesełka, plastikowe, ergonomiczne niczym siedzenia pilota czekają już na nas. Rozkładamy się, śpiworek, chwila dla mojego Czasopochłaniacza - chcemy usłyszeć swoje glosy ten ostatni raz na najbliższy miesiąc.
Forek zabiera się za naprawę plecaka - prawdziwa z niego Szwaczka



Wracając jeszcze do rozmowy z moją drugą połówką przd odlotem, przydarzyła się ciekawa rzecz. Otóż na jej pytanie "kiedy wracamy", odpowiadam, "że 3 luty chyba". Na to Forek, żeby uściślić sprawę zaczyna sprawdzać datę na bilecie. A tu ku naszemu jakże zabawnemu zdziwieniu okazuje się że 31 stycznia. Cała wyprawa zaplanowana tak by się skończyła 2 lutego, a my w błogiej nieświadomości trwamy w przekonaniu, iż lot powrotny mamy 3 luty. W tym momencie naszedł nas niesamowity niepokój. Caly czas była mowa o 3 lutym, ktoś Forkowi sprzedał zły bilet, to dopiero nikczemni ludzie, ale zaraz, a co jeśli ja też mam zły, szybko sprawdzam... "nie no bez jaj, ja też mam 31 stycznia". Dyskusja otwarta przywodzi na myśl jedną rzecz, zadzwońmy do Adama, oni pewnie muszą mieć te bilety z datą 3 luty a nam sprzedano złe. Adam sprawdza, po chwili widząc roześmiany owal na szyi Forka wiem już, że Adam ma taki bilet jak my. I wszyscy teraz w czwórkę zachodzimy jak to się stało, przecież miał być 3 luty. Widać taka data musi widnieć na bilecie Marcina. Już nam go szkoda. A właściwie tych 3 dni wakacji, zwiedzania, 3 dni Indii i jeszcze większej ilości Lamblii (o tym będzie później). A do tego jeszcze w słuchawce szyderczy śmiech mojej połówki. Lecz nie ma tego złego... co by było jakbyśmy do tej rozmowy nie doszło i nie  sprawdzilibyśmy biletów. No to przecież jasne... jeszcze dłuższe wakacje - trzeba przecież dostrzegać te jaśniejsze strony :D .

Czas pospać choć trochę a rano dowiemy się co z Marcinem.

Poranek 3 stycznia.

Spakowani idziemy na spotkanie z Marcinem. Okazuje się, że "na szczęście" też ma bilet jak ma na 31 stycznia. Do tej pory nie wiemy, jak to się stało, że żyliśmy w przeświadczeniu, iż wracamy 3 lutego. 
Odprawa (przyspieszona przy terminalu z pomocą hostessy - jaki ten Air Franca fajny - tną koszty na wszystkim) potem kontrola osobista no i widać już kto będzie sprawiał problemy na lotniskach. Każą Adamowi otwierać plecak ale od osobistej się wybronił. Po 2 godzinkach siedzimy już w samolocie do Paryża. Widać, że w tą stronę lecą polki stewardesy - słowianki najpiękniejsze. To szczęście nas niestety opuszcza już we Francji (pomijając jedną panią, która z utęsknieniem dzierżąc tabliczkę w ręku z napisem Delhi czeka na nas przy wyjściu z samolotu, wyłapuje pod swe opiekuńcze skrzydła by pomijając potem kilka procedur i susząc zęby do kolegów z obsługi lotniska doprowadzić nas szybciej do odprawy na kolejny lot z Paryża do Delhi. Powiedzmy, że się galowie zrewanżowali za obsuwę pierwszego samolotu.
Wsiadamy do drugiego samolotu - duża krowa Beoing 747 - i powrót do skorodowanej od farby rzeczywistości znad Sekwany. Jakoś to przeżyje a właściwie prześpię. Za bardzo też się nie najadłem, ale przynajmniej dało się to zjeść.
Dolatujemy i coraz bardziej trapi nas myśl jak zmieścić kocyk i poduszkę do plecaka, który już wcześniej się nie domykał - ten ekwipunek był na miarę złota podczas późniejszej podróży. 


Czy wysiadając kiedyś z samolotu, idąc terminalem, poruszaliście się po dywanie? Wielkim dywanie w dodatku czystym, który pokrywał całą przestrzeń, nie było go tylko na parkingu. Byłem w niesamowitym szoku. Zmęczeni podróżą już w pierwszych minutach pobytu na subkontynencie jesteśmy mile zaskoczeni. Wypisanie papierków, odprawa, łapiemy naszego taksiarza i do "hotelu" by zasnąć wreszcie.

Na początku droga nawet przyjemna, miasto już w większości śpi, jedziemy głównymi arteriami. Nawet niezbyt długo to trwa i wjeżdżamy w dzielnicę, w której przyjdzie nam nocować, styk obrzeży starego i nowego Delhi. Przemieszczamy się wąskimi uliczkami, zakamarkami, to chyba jakiś film, jak jeden z tych dokumentalnych albo gra, z pewnością gra... takie rzeczy to tylko tam, a może ja po prostu śpię? Shit happens... to rzeczywistość. Dotarliśmy do "hotelu" - high five to to nie było, może low one :| - nasze miny mówią same ze siebie i tylko Adam, który jest w Indiach po raz drugi słowem pocieszenia oznajmia "chłopaki no mówiłem, że nie zawsze będziemy mieszkać w pałacach, ale jutro będzie lepiej" a my chyba jesteśmy zbyt zmęczeni żeby jakoś konkretniej zareagować więc stosując środki ostrożności kładziemy się spać. 

4 stycznia
Nic nas w nocy nie zjadło. To już drugi dzień w Indiach. Czas zadbać aby wydostać się z Delhi i ruszyć w trasę. Z północy na południe i z powrotem. Szybie śniadanie w "hotelowej restauracji na dachu", a zimno jak cholera :| . Płatki z mlekiem, tościk z jajcem i soczek wchłonięty we wszystkich warstwach odzienia jakie mieliśmy ze sobą. Noc, w którą przylecieliśmy do Delhi przywitała nas znacznie cieplej. Poranek nie przypominał gorących Indii uwiecznionych na zdjęciach w przewodnikach, programach na Discovery Channel, BBC i National Geographic. 6 stopni na zewnątrz - bo o cieniu czy w słońcu nie ma co mówić. Całe Delhi i wszystko co je otacza w promieniu kilkuset kilometrów było w cieniu smogu wielkiego miasta. Jedząc płatki nie mogłem załapać czemu słońce które nie jest przysłonięte chmurami jest tak rozproszone, przy toście z jajem mnie olśniło. W przewodnikach i książkach czyta się przestrogi aby Indie traktować z dużym dystansem, że jest to kraj, kontrastów na każdym korku i szlamsów. Tak to racja. Szlam w wielu miejscach wszechobecny lecz całkowity brak kontrastu na zdjęciach z powodu smogu w tym czasie. Pomijając jednak to co mamy przed oczami i w płucach, nie można nie zgodzić się ze stwierdzeniem o kontrastowości Indii w religii, kulturze, społeczności, życiu codziennym, gdzie to co stare i tradycyjne, czasem ortodoksyjne ściera się z tym co nowe, rozwinięte technologicznie i zachodnie, pomimo iż kraj ten w 100% jest samowystarczalny i nie potrzebuje pomocy z zewnątrz. 

Zatem w drogę, czas rozpocząć poszukiwania środka transportu na najbliższy miesiąc. Wychodzimy małymi uliczkami, zakamarkami z hotelu na nieco większą ulicę, wzdłuż której rozciągają się dziesiątki sklepów, i po zorientowaniu się na mapie gdzie jesteśmy obieramy trasę na Connauht Place. To miejsce zapamiętał Adam, jako te w którym znajdowało się najwięcej biur podróży w Delhi. Cały dzień krążenia, 3 biura podróży, kilka wypitych herbat podczas rytuału dobijania targu. Wreszcie późnym wieczorem się nam to udało. Nie wszystko poszło po naszej myśli i plany musieliśmy nieco zmodyfikować, jak i zresztą praktycznie przez każdy następny dzień trwania naszej podróży. Nie obyło się przy tym bez lekkiego wyśmiania naszych planów pokonania ponad 9 tys kilometrów w 25 dni. Negocjacje jednak były bardzo udane gdyż z 5300 Ojro udało nam się zejść z ceną końcową na 2440. Nie obyło się przy tym bez powtarzania do znudzenia " You know, we're from Poland, not Holand -> Nederland" . Już mamy podpisywać umowę a tu się dowiadujemy przez przypadek ze do wszystkiego trzeba jeszcze doliczyć koszt opłat drogowych. No nic nie poradzimy, znowu zmiana taktyki i decyzja o wynajęciu kierowcy z samochodem a hoteli szukamy sami. Do tego pojawiają się problemy z płatnością kartą. Oczywiście można płacić ale terminal nie działa. Jakież to zaskoczenie. Powód prosty, odłączona wtyczka, ale przecież nie udowodnimy tego. Motyw działania? Biuro podróży musiałoby odprowadzić procent za transakcje kartą kredytową. Parę rundek do bankomatu (ATM) i mamy pieniądze.

Na koniec męczącego dnia, spacer po bazarze. Jeśli nie owocny dzień w zdjęcia to chociaż w klapki. Mówiłem że czegoś na pewno zapomnę. Tutaj jednak betlejemskich pomykaczy jest pod dostatkiem, można się nimi posypywać, kąpać w nich, nurkować jak kaczor Donald wśród swoich pieniędzy.
Przez cały dzień jednak nie wyciągnąłem aparatu. True, dzień był napięty, ale to nie powód żeby nie pstryknąć jakiejś fotki. Wieczorna analiza problemu wykazała jego źródło. Dla osoby które nigdy nie była w podobnym miejscu, w środowisku nie podobnym do niczego co można spotkać w Polsce czy krajach na zachód, ilość bodźców, które bombardują cię ze wszystkich stron jest ogromna. Po prostu nie wiesz na czym się skupić, nie myśli się nawet o robieniu zdjęć. Doświadcza się bycia tam w każdej sekundzie. Myślisz, że wypatrzyłeś coś ciekawego a tu nagle widzisz coś ciekawszego. Czujesz niesamowite zapachy a tu nagle.... czujesz smród - też niesamowity. Mijasz ludzi ubranych w kolorowe szaty, mniej lub bardziej eleganckich a tu nagle... ludzie śpiący na ulicy, zasłonięci workami, kocami, przykryci jak zwłoki. Toalety nigdzie nie ma... nie zaraz, toaleta jest wszędzie. pierwszy lepszy murek, zakamarek, brama a zaraz obok sprzedają właśnie upieczone ciapaty, ugotowaną herbatę (nie chcę wiedzieć skąd ta woda). 


Pierwszy dzień mocno zmęczył, trochę rozczarował i namieszał w planach. Z nadejściem wieczoru i dotarcia do "hotelu" nadszedł czas na obranie trasy, zmodyfikowanie planów i snucie wyobrażeń jakie będą te wakacje kiedy się już zaczną.

5 stycznia

To samo śniadanie, w odrobinę cieplejszej atmosferze.... nie zaraz, to samo, z opóźnieniem prawie godziny. Ale wreszcie po, szybko wchłonięte, musimy się spieszyć bo kierowca już na nas czeka. Parę chwil później już jesteśmy przy samochodzie. Toyota Travera (chyba tak się nazywał) będzie naszym środkiem lokomocji. 





Przy samochodzie nasz kierowca Ramez - po dwóch dniach podróży przyjęło się Ramzes, dużo bardziej dostojnie, łatwiej się wymawia a i tak wszyscy wiedzą o kogo chodzi. Kierowca nie zwlekał, od razu zajął się załadowaniem plecaków na dach.




Trzeba przyznać, że zawsze był bardzo szybki, zajmowało mu to parę minut. Wskakiwał na dach samochodu niczym górska kozica. Trzeba przy tym nadmienić, że ów Ramzes przyjechał do Indii z Nepalu. Zarabia rupki i to całkiem niezłe. Za jeden "kurs" z nami, czyli miesięczną wyprawę na 9 000 km, oprócz płacy zasadniczej dostaje jeszcze napiwek. Jest to sprawa czysto zwyczajowa. Napiwek to wartość około 10% kosztu wynajęcia samochodu. W tym wypadku było to 10tys rupii. Może ta kwota nie przemawia, więc dla porównania dodam że za to Ramzes jest w stanie utrzymać całą rodzinę przez parę miesięcy. 


Pierwszy przystanek na naszej trasie to Agra. Miasto, które za czasów Szahdźahana zakwitło w Indiach. Tutaj wybudował Taj Mahal. Droga jednak zaskakiwała, jak i cała podróż, każdego dnia potrafiła zaskoczyć. Zanim wyjechaliśmy z Delhi, było już co oglądać.

Obrazek, który przewijał się każdym mieście, na każdej ulicy. Nosi tytuł "Osiedlowa dilerka" 




Część z tych ludzi, żyje dniem i nocą na ulicy, je, śpi. To całe ich życie. Więcej takich scen spodziewałem się spotkać w Mumbaju (niegdyś Bombaj). Jednak trasa tam obrana kluczyła osiedlami o znacznie mniejszym stopniu ubóstwa. Tutaj jednak przejeżdżając przez Delhi, można było zobaczyć cały przekrój miasta. Niesamowite ubóstwo, choć Ci panowie wyglądają na w miarę zamożnych. Mało mam takich zdjęć opisujących ten wszechogarniający szlam i bagno, w dużej mierze chyba ze względu na fakt iż oglądając to nie myślałem o robieniu zdjęć, a po drugie kiedy już przeszło mi to przez głowę było mi po prostu głupio zrobić takie zdjęcie. Cały dobytek najbiedniejszej populacji Indii znajduje się na nich. I tu pojawia się pierwszy kontrast. Indie są także bardzo rozwinięte technologicznie. Wybierają od zachodu to co najlepsze - lub może bardziej co najbardziej przydatne - a jednak zachowują odmienność. Tutaj interes życia Indusa może znajdować się na wózku w postaci limonek, dzbanka wody i wiadra, chodzić będzie boso, a od zimna chronić tylko sweter, ale najnowszy model Sony Ericssona musi mieć. 
Przed wyjechaniem z Delhi, napotkaliśmy na drodze coś co nigdzie indziej nie miałoby miejsca. Frajer ze mnie bo po 2 dniach myślałem że już dużo widziałem i na pewno na zwykłej drodze nic mnie nie zaskoczy. 




Błąd kolejny raz. Na początku myślałem że to może ciężarówka po wypadku. Jednak z każdym kilometrem było ich coraz więcej. W Indiach produkuje się podwozie w jednej fabryce i wyposaża pojazd tak aby mógł dojechać do następnej  (z własnych sił) gdzie zostanie wyposażony w kabinę kierowcy, może jakieś światła itp. czasem nawet nie ma żadnej owiewki z przodu a taki scwaniak jak na obrazku mknie autostradą 80km/h. 
Indusi raczej mało zwracają uwagi na bezpieczeństwo. Patrząc po tym jak jeżdżą to wcale, ale bardziej zaskakujące jest to, że jest ich miliard 200 tys. a liczba ta wciąż rośnie. Miesiąc takiego poruszania się po drogach jak w Indiach, takie dostosowania się do przepisów jak oni to robią i Europa ma stopień zaludnienia jak Antarktyka. No może Islandia, ale nie byłoby problemu żeby nazywać każdego po imieniu i tylko po imieniu. Jednak robią też coś jak my. U nas wiesza się na lusterku włochate, gąbkowe pimp kostki (jest to przewidziane dla pewnej kasty - użyjmy nomenklatury indyjskiej), duperelki, kabelki, Wunderbaumy, talizmany lub w przypadku bardziej wierzących różańce czy św. Jerzego. Nasz Ramzes też jest wierzącym człowiekiem i oprócz figurki swojego bóstwa na desce rozdzielczej podwiesił także coś pod lusterkiem:



Wszystko się jednak komplikuje gdy nie ma miejsca żeby podwiesić coś pod sufitem. Tak jest dość często, gdyż ta nacja jest mistrzem w załadunku. W przedziale w pociągu na miejscu dla 8 osób mieści się ich 18. W przypadku motorykszy też sobie nieźle radzą. To maleństwo jest przewidziane na przewóz 3 osób plus kierowca. Oczywiście jeśli chodzi o turystów (przepisy - jak mnie złapie policja to będzie wysoki mandat - każdy scwaniak z rykszy tak spróbuje na początku), natomiast przepisy przestają istnieć kiedy chodzi o nich samych. Po lewej widać niezłomność Indian, po prawej na rowerowej rykszy talent logistyczno-załadunkowy. 




Mecząca droga, jaką nie powinna być, pewnie byłaby mniej męcząca gdyby w Indiach postrzegano autostradę oznaczoną na mapie jako autostradę a nie wieczny plac budowy. Odcinek 200km który doprowadził nas do Agry składał się z kilkudziesięciu odcinków specjalnych. Na zmianę nawierzchnia bitumiczna z szutrem. Oczywiście wjazd na kolejny odcinek specjalny równał się ze zmianą pasa na różnych wysokościach. Tam nie stosuje się delikatnych podjazdów żeby nie zniszczyć zawieszenia. Powód jest prostu. Ich samochody zazwyczaj nie mają zawieszenia, tylko sztywną oś, tak jak to było w przypadku autobusu, którym jechaliśmy z Gokarny do Mumbaju. W związku z tym stopnie dziesięciocentymetrowe lub większe było na na porządku dziennym. Odcinki szutrowe były wzorowane na torze motocrossowym, w górę i w dół, na prawo, na lewo. Tam gdzie niski poziom smogu na to pozwalał można było korzystać z aircondition - otwieraliśmy okna. Do tego nie było problemu z nawodnieniem organizmu, gdyż w każdej chwili można było coś kupić. Teren zabudowany ciągnął się przez kilkaset kilometrów. 

Wreszcie docieramy do Agry i nasze humory ulegają znacznej poprawie. Jadąc główną drogą naszym oczom ukazuje się Red Fort. Niesamowita budowla wzniesiona przez Akbara w latach 1565-1573 aż kuje po oczach czerwonym piaskowcem. Parkujemy i idziemy zwiedzać. Ale zanim to uczynimy pierwsze poglądowe zdjęcie tego po co tu między innymi przejechaliśmy i czego nie mogłem się doczekać przez całą drogę do Agry. Pierwsza z wielkich bram stanowiąca część jednego z dwóch olbrzymich murów okalających fortecę. 




Po zrobieniu poglądowego zdjęcia nasz zapał zostaje jednak ostudzony. Okazuje się, że kupując bilet do Taj Mahal (750 rupii) zyskujemy także wejście do Red Fort. Jest już późne popołudnie i pewnym jest że nie damy rady zwiedzić obu miejsc naraz. Dziś obchodzimy się smakiem i zwiedzamy zaledwie przedsionek. A wracając jeszcze do ceny biletu powiem tylko że Indusi płacą za wstęp troszkę mniej. Przykładowo zamiast 250 rupii tylko 25. I ja się z miejsca pytam??????? CZEMU W POLSCE nie może tak być, żeby ściągać z krajów bogatszych od nas większą kasę?? Ja już płace za ten śmierdzący bilet w podatkach, a do tego jakiś baran dyrektor muzeum, łamiąc prawo zakazuje mi fotografować w jego wnętrzu. Ludzie mówią że Indie są "100 lat za murzynami" a to jednak my powinniśmy się czegoś od nich uczyć.

Jadnak po przejściu pierwszej bramy mamy kolejną, Mam dość szeroki kąt obiektywu a jednak objąć obiekt w kadrze jest nie lada sztuką. Przejdziemy drugą bramę i kontrolę osobistą i naszym oczom ukazuje się trzecia brama. Miłym akcentem do tego jest obecność innych form życia. Wiewiórki, małpy, wszechobecne, zwiedzają z nami i wyjadają nasze kąski. W Polsce już by pewnie padły pod strzałami "kustosza" serwującego śruty z wiatrówki z uporem maniaka godnym lepszej sprawy. Nasza wycieczka dzisiaj jednak kończy się na kontroli biletowej.











Po szybkim rekonesansie w forcie postanawiamy jeszcze sprawdzić jak wygląda Taj Mahal po drugiej stronie Jamuny. Wyobrażenia tego zdjęcia, które zaraz będę mógł wykonać zapychały bufor w mojej głowie od dłuższego czasu. Odbicie grobowca w wodzie Jamuny a w kadrze do tego rybak, bądź Indus kąpiący się w rzece, piorący ubrania itp.

I cały misterny plan się sypnął. Zamiast wody, jest wyschłe koryto i drut koncentryna rozciągająca się wzdłuż całego brzegu, która w swojaki sposób pełni funkcje separatora większych frakcji zanieczyszczeń w wodzie, odkładając na sobie śmieci. Zapach mułu i brak zachodu słońca. Tzn zachód jest, ale trudno zidentyfikować gdzie przez smog. Gdzieś za grobowcem i tyle. Jedyne co pozostaje to założyć filtry i spróbować zrobić zdjęcie tego co zastaliśmy.




Po zwiedzaniu Mahal, przychodzi czas na szukanie hotelu. Parę prób i wreszcie trafiamy do miejsca, komfortowego. Decydujemy się wziąć pokój 3 osobowy, lecz udaje nam się upchać. Forek nie miał dziś szczęścia i przegrał w kamień papier nożyce co spowodowało że śpi na łóżku dla dzieci. - w trakcie wyjazdu nie raz musieliśmy brać na swoje barki brzemię trudnego wyzwania i pojedynkować się o to kto zajmie wyższe miejsce, a kto będzie leżał u stóp. 

6 Stycznia
Wcześniejszego dnia ustaliliśmy że wstajemy z samego rana by zwiedzić Taj Mahal o wschodzie słońca. Genialny pomysł sam w sobie. Szkoda tylko, że jak zawsze ktoś albo coś musiało mieć inne zdanie na ten temat. Natura uznała że słońce, a właściwie widoczność czegokolwiek nie jest potrzebna. Na początku widoczność ograniczała się do kilku max kilkunastu metrów. Kolejny raz wszystkie plany biorą w łeb :| . Tak czy siak, jeśli chodzi o Taj Mahal, to się nie odmawia i postanawiamy zwiedzić go nawet w taką pogodę. Z początku myślałem że nic z tego nie będzie. Ale po paru dniach, czy nawet pod koniec tego samego dotarło do mnie, że mam zdjęcia jakich mało gdziekolwiek. Zdjęcia na których Taj Mahal niknie we mgle.
































Wychodząc po zwiedzaniu Taj Mahal skierowaliśmy się od razu do Red Fort. Pogoda była już troszkę lepsza. Głównie widzialność, nie można jednak tego powiedzieć o temperaturze. Rano zamarzaliśmy, Teraz nie było wiele lepiej. Lecz pozostaliśmy nieugięciu i zaatakowaliśmy czerwoną fortecę. Po drodze jednak wpadliśmy jeszcze na tego chłopca na czele kolumny. 




Jest to dość częsty obrazek dla tego stanu (Uttar Pradeś) stanowiącego część tzw. trójkąta turystycznego, który między innymi haczy o stany Gudźarat i Radźasthan, obfite w imponujące zabytki oraz wielbłądy. 

Red Fort to jedno z najpiękniejszych i najbardziej monumentalnych nadrzecznych umocnień Indii. Fort wykonany głównie z czerwonego piaskowca. Dość charakterystyczny dla budowli wznoszonych przez Mogołów. Twierdza ta oprócz znaczenia strategicznego miała też służyć jako centrum administracji państwowej. Już na samym początku ukazuje się naszym oczom nieco odmienne oblicza fortu. Komnaty z białego marmuru. W takich przebywał dwór władcy. Dla jego samego nie zabrakło inkrustacji w marmurze, fontann, baseników, brodzików i innych duperelików przeplatanych z ogrodami. Nie będę zanudzał wykładami o co to nie mającym forcie. Jeśli ktoś ma ochotę pogłębić wiedzę tutaj znajdzie parę informacji o Red Fort . 










































Opuszczając Fort było nam zdecydowanie znacznie cieplej, mgła już zniknęła (ale nie smog). Można było już dostrzec przebłyski słońca. Szybki załadunek do samochodu i czas w drogę do kolejnego oddalonego o 40km zabytku a właściwie całego kompleksu. Fatehpur Sikri, to tutaj mieściła się siedziba władzy mogołów Akbara przez 14 lat. "Miasto" to wzniesione przez cesarza było pojmowane jako idealna stolica państwa. Władca zgromadził tutaj cały dwór. Poczynając od wielkiego meczetu Dźami Masadźid, przez skarbiec, warsztaty królewskie, sale audiencyjne, harem, pomieszczenia administracyjne oraz salę obrad, w której to władca zasiadał w centrum wyniesiony ponad tłum wraz ze swoimi czterema doradcami (tyle było przewidzianych miejsc na podwyższeniu), którzy byli obsadzeni na rogach by prowadzić z nimi długie, niekiedy całodniowe dysputy. Obiekt bardzo pozytywnie zachwycił od samego początku, zważywszy, że wreszcie mieliśmy słońce. 

W przewodniku zachęcają aby zacząć zwiedzanie od innej strony, my jednak nie jesteśmy z przewodnika więc zaczęliśmy od meczetu. Do środka wprowadziła nas ta wielka brama Buland Darwaza, którą wzniósł Akbar w 1573 roku dla uczczenia podboju Gudźaratu (jednego z najbogatszych stanów Indii obecnie). Schodami do góry, a zaraz przed wejściem oczywiście należało ściągnąć buty. 






Po wejściu do środka ogromna przestrzeń. Tutaj życie toczy się w dużej mierze uzależnione od turystów. Pamiątki,wyciosane a raczej rzeźbione w marmurze cacka, jajka, słonie i kulki (za które zresztą Forek sporo przepłacił), owoce itp.


Wchodząc od razu w oczy rzuca się grobowiec szejka Salima. Wykonany z białego marmury, z ścianami pokrytymi ażurowymi parawanami. oraz inkrustacją piedestału a do tego niesamowicie rzeźbione kolumny grobowca z ażurowymi elementami. Dzięki temu ta niska budowla sprawiała wrażenie niesamowicie lekkiej na tle czerwonego piaskowca, z którego wzniesiono meczet. 


 Na placu sporą część zajmują mogiły Islamskich przewodników duchowych. 










Po opuszczeniu meczetu ścieżką skierowaliśmy się do wejścia do kompleksu Fatehpur. Tutaj już nie obyło się bez opłat. W tej części najprawdopodobniej mieściły się cesarskie haremy. 








Po wizycie w haremie przychodzi czas na obchód po salach pałacowych, skarbcu (złoto zabrali zuchwali) oraz sali obrad. 












Diwan e-Chas - sala obrad cesarza. To tutaj zasiadał w centrum uwagi doradców by prowadzić dysputy długimi godzinami. 



Na powyższym zdjęciu widoczne są dzieci siedzące w ogrodzie okalanym warsztatami cesarskimi. Po bardzo intensywnym dniu, pozostało nam się tylko dostać do parkingu, na którym czekał już na nas Ramzesik. Zanim jednak wybraliśmy się w drogę powrotną wypatrzyliśmy miejsce mało uczęszczane. Były to właściwie ruiny, lecz z ich usadowienia i budowy wywnioskować można było iż są to budynki gospodarcze, stajnie itp. Było to świetne miejsce by się jeszcze na chwilę rozproszyć w poszukiwaniu kadrów, by znaleźć choćby ten poniżej. Nie obyło się jednak beż wchodzenia innym osobom w kadr. Na tym etapie Marcin zdecydowanie zasłużył sobie na Pool Position. Po drodze mijaliśmy wiele bram jak ta po prawej stronie.




Pierwsze dwa dni z aparatem w ręku, mimo słabego początku niesamowicie nas naładowały pozytywem i sprawiły, iż każdego następnego wieczora czekaliśmy tylko na więcej...


CDN!!