Wizyta trwała z 30 min a chwilę później znaleźliśmy się na głównej arterii łączącej Jaipur ze stolicą. Obrazki maruderów, ostro kontrastujących dzikich złomowisk z eleganckimi apartamentami, przydrożnych straganów czy pędzących owce na wypas Indusów na środku drogi, nie sprawiał na nas już większego wrażenia. Dlatego też zdziwienie zamieniliśmy na dźwięk opadającego lustra w aparacie.
Tego dźwięku brakowało w pierwszym dniu pobytu w Indiach, kiedy to w poszukiwaniu transportu na naszą wyprawę, będąc pod ogromem bodźców nie wyciągnęliśmy nawet aparatu. A co do samego Delhi... Nie wiemy jaką przywitało nas pogodą. Tak jak na początku, już wiele kilometrów przed miastem rozpościerał się smog. Z wyjątkiem paru miejsc otoczonych specjalną opieką takich jak zabytki, meczety czy ogólnie miejsca pielgrzymek turystów, Delhi to smród, brud i ubóstwo. Niekonwencjonalne czy wręcz nierealne rozwiązania technologiczne w stosunku do reali europejskich.
Całą trasę przemierzamy pieszo, właśnie po to by nasycić lub przesycić się Indiami na pożegnanie. Zmierzając ku Lal Kila (Czerwony Fort) mijamy stragany jednego z większych bazarów, na którym można kupić niemalże, że wszystkie produkty, ale także i wiele usług jak choćby wózkarzy, czy kobiet pracujących na poczekaniu.
Chwilę później znajdujemy się pod murami fortu. Monumentalny jak poprzednie, lecz nie aż tak szokujący jak choćby ten z Agry. To za sprawą widocznych od samego początku wpływów kolonialnych w postaci brytyjskich koszar, jak i zagospodarowania terenu wewnątrz - angielskie trawniki. Wiele elementów kompleksu nie utrzymało się do dzisiejszych czasów, rozebranych przez kolonizatorów bądź zniszczonych przez czas. Te natomiast, które się ostały, są zachowane i utrzymywane w gorszym stopniu niż w Agrze.
Żeby ptaszki nie obsrały...
Balkon audiencyjny.
Wieża ciśnień wzniesiona przez brytyjskie wojsko.
Z tylu, w drugim planie, baraki stacjonującego w forcie wojska z czasów kolonialnych.
Bambusowe rusztowania na małych wysokościach sprawdzają się w azjatyckim klimacie znacznie lepiej niż stal a do tego są znacznie ekonomiczniejsze.
Święte krówsko jak na nie przystało stoi na środku drogi. Trudna z niej modelka.
Rozwiązania technologiczne sieci elektrycznych i monitoring w mieście. Od razu poczułem się bezpieczniej.
Ryksze, ryksze, ryksze. Wszędzie ich pełno. Podstawowy środek komunikacji w Indyjskich aglomeracjach. Rykszarze i wózkarze odpoczywający i czekający na pracę.
Zbliżamy się do bazaru. Kruczymy bocznymi uliczkami, podchodzimy wręcz od zaplecza.
Gadodia Bazar. Jeden, który ma pod sobą wszystkie inne. To tutaj można kupić najbardziej orientalne przyprawy, w hurcie i detalu. Przed zakupem można ich spróbować. Przyprawy, orzechy, kandyzowane owoce i masala w każdej formie. Masala do ziemniaków, masala do ryżu, masala do kaszy, masala do fasolki, masala do innej fasolki, masala do masali itp. To jedno sobie podarowałem podczas zaopatrywania się w wanilię czy najlepszej jakości chilli.
Mobilni straganiarze na każdym kroku
Bike shop
Z cyklu mistrzowie logistyki
Monument upamiętniający odzyskanie niepodległości przez Indie. Indusi obchodzili to święto zaledwie kilka dni wcześniej.
Indie to kraj niesamowitych kontrastów. Tak też został przeze mnie zapamiętany. Kolory i szarości, dostatek i bieda. Ogromny subkontynent skrywający w sobie niezmierzoną ilość miejsc do poznania. Będąc w połowie wyprawy już snuliśmy plany, które miejsca odwiedzimy następnym razem. Wracając do domu, wodziłem palcem po mapie ustalając kolejną trasę. Im więcej czasu mija, tym bardziej z nimi tęsknie. Tęsknie i nienawidzę i to mnie chyba do nich przyciąga. A wraz z tęsknotą wzrasta determinacja by znów siedzieć na pokładzie 747 lecącego do Delhi. Oby już niedługo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz